poniedziałek

Opener dzień 4

Zaczęłam od Kings of Convenience. Grają przyjemną muzyczkę, w wersji polskiej tzw. poezję śpiewaną. Miło było ich posłuchać, kojarzyli mi się z SDM i zastanawiałam się kto jeszcze spośród publiki ma takie skojarzenie. O ile ktokolwiek poza mną słyszał o takim zjawisku.
Potem byłam The Hives, a może zostałam na Wild Beasts. Nie pamiętam. Znaczy przeszło bez echa.
Za to The Dead Weather.... Och i ach. Ponieśli mnie. To był kompletny odlot. Feeria dźwięków, goniących jeden za drugim, pozornie nieskładnie, w efekcie tworzących oszałamiający koktail. I z wrażeń wzrokowych te dwa elfy, Jack i Alison. Magia, po prostu magia.
Następne było rozczarowanie czyli Archive. Liczyłam na muzykę w stylu Again a dostałam totalną nudę.
Za to całkiem fajnie się słuchało Mitch&Mitch. Sami bawili się muzyką i potrafili do tej zabawy wciągnąć publiczność. Duże brawa dla tych panów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz