czwartek

Strachowe

Słucham tego kawałka na okrągło. Działa na mnie podejrzanie pozytywnie, może dlatego że przypomina mi pewien koncert w Wiatraku.

wtorek

Michael Palin "Himalaje"

Nie przepadam za książkami podróżniczymi za wyjątkiem podróżniczo-awanturniczych. Wynika to częściowo z przydługich i przykwiecistych opisów okoliczności przyrody a częściowo ze zwykłej zazdrości, że chciało by się być na miejscu autora, i widzieć, i przeżywać to samo.
Oczywiście zazdroszczę Palinowi podróży wzdłuż Himalajów, wszystkich ciekawostek które widział po drodze i ludzi których poznał. Ale przyznam że nie porwał mnie swoim tekstem. Nie zarywałam nocy przy tej książce a momentami okrutnie mnie męczyła. Były, owszem, zabawne fragmenty i komentarze monty pythonowskie, były opowieści o losach spotkanych ludzi i historii krajów czy regionów, co swoja drogą poszerzyło moją wiedzę. Jednak liczyłam na barwną i śmieszną relację z podróży a dostałam za bardzo suchy i za często odbębniany opis kolejnych etapów podróży. Za to dużym plusem były zdjęcia Basila Pao, piękne, kolorowe, żywe. Szkoda tylko że nie opublikowano ich więcej bo brakowało mi ilustracji kilku zabytków nad którymi rozwodził się Palin.

poniedziałek

Opener dzień 4

Zaczęłam od Kings of Convenience. Grają przyjemną muzyczkę, w wersji polskiej tzw. poezję śpiewaną. Miło było ich posłuchać, kojarzyli mi się z SDM i zastanawiałam się kto jeszcze spośród publiki ma takie skojarzenie. O ile ktokolwiek poza mną słyszał o takim zjawisku.
Potem byłam The Hives, a może zostałam na Wild Beasts. Nie pamiętam. Znaczy przeszło bez echa.
Za to The Dead Weather.... Och i ach. Ponieśli mnie. To był kompletny odlot. Feeria dźwięków, goniących jeden za drugim, pozornie nieskładnie, w efekcie tworzących oszałamiający koktail. I z wrażeń wzrokowych te dwa elfy, Jack i Alison. Magia, po prostu magia.
Następne było rozczarowanie czyli Archive. Liczyłam na muzykę w stylu Again a dostałam totalną nudę.
Za to całkiem fajnie się słuchało Mitch&Mitch. Sami bawili się muzyką i potrafili do tej zabawy wciągnąć publiczność. Duże brawa dla tych panów.

czwartek

Opener dzień 3

Biegałam między sceną główną a tentem. W kolejności: Julia Marcell, Skunk Anansie, Regina Spector, Kasabian, Novika.
Julia Marcell przeszła bez echa. Ani źle, ani rewelacyjnie, ot taka miła dla ucha muzyka.
Za to Skunk Anansie porwało energią. Zadziwiła mnie wokalistka która dała się ponieść tłumowi na rękach, jednocześnie śpiewając. I to bez zadyszki. Żałuję że musiałam wyjść w połowie koncertu ale chciałam koniecznie usłyszeć Reginę Spector.
Babka trochę kojarzyła mi się z Tori Amos, rude włosy, fortepian. Ale muzykę tworzy w zupełnie innym stylu, bardziej poetycko, delikatnie. I potrafi pięknie śpiewać po rosyjsku. Za rok na Openera mogliby zaprosić Alinę Simone, która też potrafi czarować rosyjskimi utworami.
Kasabiana o dziwo też nie odnotowałam szczególnie w pamięci. Chociaż słuchaliśmy tego w drodze do Gdyni. Widocznie nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia albo po piwie i innych używkach umarły moje komórki mózgowe odpowiedzialne za Kasabiana.
Imprezę skończyłam na Novice i było to bardzo dobre zakończenie wieczoru. Poskakałam, potańczyłam, pobujałam się, o to chodziło.

środa

Opener dzień 2

Tego dnia siedziałam tylko przy dużej scenie. Na początku Lao Che. Drażniły i mierziły mnie kawałki z ich nowej płyty. Może dlatego że słyszałam niektóre po raz pierwszy a z innymi się nie osłuchałam. W każdym bądź razie zaczęło mi się podobać dopiero jak zagrali z Gospela i Powstania Warszawskiego.
Dalej Mando Diao. Nie znałam ich w ogóle, skojarzyłam dopiero ostatni utwór z koncertu z kawałkiem który był intensywnie wałkowany w esce. Ale podobali mi się, nawet na tyle że przebrnęłam przez tłum pod scenę gdzie sobie poskakałam przez kilka piosenek.
I Massive Attack. Nazwa mówi sama za siebie, nic dodać nic ująć. Rewelacyjny koncert. Porywająca muza. Fantastyczne show. Chcę jeszcze.
Miałam zostać jeszcze na Empire of the Sun ale nieco mnie zmogło. I według kolegów nie mam czego żałować. Więc nie żałuję.

wtorek

Opener dzień 1

Celem dnia był Pearl Jam. Właściwie to był to cel całego Openera, jak dla mnie. I zgodnie z przewidywaniami zadrżałam w posadach od pierwszego pojawienia się Veddera na scenie, czyli od koncertu Bena Harpera. Który zresztą był bardzo udany. Ale o dziwo po głowie chodzą mi nie kawałki pearljamowe tylko yeasayerowy, a dokładniej "2080":



Poza muzą tylko plaża, piwo, i inne takie w klimacie rock&rolla.